Zatrucie pokarmowe w Tajlandii to temat często mocno bagatelizowany przez podróżnych. Tymczasem, schorzenie to ma szansę przytrafić się każdemu, nawet najbardziej ostrożnemu turyście. A gdy już dopadnie, niezbędna może okazać się konsultacja lekarska lub wizyta w lokalnym szpitalu.
Zatrucie pokarmowe w Tajlandii – gdy urlop zamienia się w mały koszmar
Po kilku dniach spędzonych w Bangkoku oraz tygodniu w Chiang Mai, polecieliśmy do Surat Thani, skąd tylko 1,5 h jazdy autokarem dzieliło nas od wejścia na prom statku, płynącego na Koh Phangan. Okolice portu Don-sak znaliśmy już dosyć dobrze, z uwagi na ubiegłoroczny pobyt na sąsiadującej wyspie Koh Samui. Nieco zmęczeni całodniową podróżą dwie godziny kołysaliśmy się na pokładzie wysłużonego katamaranu Raja. Docierając do portu ucieszyłam się, że przed nami kilka śni solidnego plażingu i relaksu. Niestety, kolacja w jednej z wyspiarskich knajpek skutecznie przekreśliła moje plany. Ciężko powiedzieć, co konkretnie zawiniło i przyczyniło się do moich problemów ze zdrowiem – prawdopodobnie był to pad thai lub napój z lodem.
Pierwsza noc na Ko Phangan minęła niespokojnie – czułam mdłości i prawdopodobnie miałam lekką gorączkę. Rano było już tylko gorzej – wymioty i inne, klasyczne objawy zatrucia. Oczywiście, posiadałam apteczkę leków zakupionych w Polsce, z myślą także o ewentualności takiego schorzenia, a jednak – nie pomagały. Organizm odmówił spożywania wody, w efekcie czego dość szybko poczułam także duże osłabienie, o spadku nastroju nie wspominając. Tajlandia to nie koniec świata, a jednak – w takich sytuacjach człowiek marzy przede wszystkim o swoim własnym łóżku. ;)
Polisa PZU Wojażer a pobyt w Tajlandii
Po dwóch godzinach nasilających się objawów skontaktowaliśmy się z naszym ubezpieczycielem. Przed wyjazdem wykupiliśmy polisę PZU Wojażer, gwarantującą m.in. pokrycie kosztów leczenia do kwoty 200 tys. złotych. Podczas pierwszej rozmowy telefonicznej z infolinią PZU, ubezpieczyciel zadeklarował, że zlokalizuje odpowiedni punkt medyczny i umówi mnie na wizytę. W ciągu godziny od wykonanej rozmowy, otrzymałam wiadomość SMS z adresem szpitala, do którego powinnam się zgłosić.
Szpital w Tajlandii – jak wygląda wizyta, ile kosztuje oraz jak działa ubezpieczenie PZU Wojażer
Kilkadziesiąt minut później zmierzaliśmy do szpitala tradycyjną wyspiarską taksówką o dwóch rzędach. Co ciekawe, tego typu pojazdy służą tu nawet w szpitalach i na darmo szukać tradycyjnej taxi. Po kilku minutach byliśmy już w siedzibie szpitala Bangkok Hospital Samui – ja, ledwo stojąca na nogach i dzielnie towarzyszący mi Marcin.
Sama rejestracja przebiegła dosyć sprawnie – poproszono mnie o paszport, wypełnienie formularza z podstawowymi danymi (co ciekawe, wśród nich m.in. wyznanie) oraz zapytano o formę płatności. Tutaj pojawił się pierwszy problem, bowiem wbrew zapewnieniom PZU, szpital nie dysponował informacją o umówionej wizycie. Marcin wykonał telefon do PZU, a przedstawiciel firmy zapewnił, że z ich strony wszystko się zgadza i najwyraźniej wina leży po stronie pośrednika. Pośrednikiem między PZU a tajskim szpitalem okazała się firma Best Service z siedzibą w Rosji. Niestety, nim zostałam przyjęta na oddział, czekaliśmy ponad godzinę, w trakcie której kilkukrotnie Marcin kontaktował się telefonicznie z PZU, co nie przynosiło większych efektów. Każdorazowo zapewniono nas, że z ich strony wszystko w porządku i że skontaktują się raz jeszcze z pośrednikiem.
W międzyczasie mieliśmy okazję przyjrzeć się pozostałym pacjentom, spośród których niemal wszyscy byli obcokrajowcami. Dominowali Rosjanie, ale nie brakowało też Niemców czy Portugalczyków. A same schorzenia? Na pierwszy rzut oka przede wszystkim skutki kolizji i wypadków na skuterach – prawdziwa plaga tajskich wysp.
Z wizytą na oddziale
Po długich oczekiwaniach i stanowczych rozmowach Marcina z PZU, coś się ruszyło i szczęśliwie przyjęli mnie na oddział. Zostałam położona w sali, gdzie m.in. przeprowadzono ze mną wywiad lekarski, pobrano mi krew oraz podano kroplówkę. Muszę przyznać, że opieka pielęgniarek oraz kontakt z lekarzem zasługują na uznanie – wszyscy byli bardzo (naprawdę bardzo!) uprzejmi, szczegółowo tłumacząc każde działanie, kilkukrotnie sprawdzając moje dane personalne oraz odpowiadając na wszelkie wątpliwości. Jak przystało na Tajów, uśmiechali się nieustannie od ucha do ucha. Pracownicy szpitala posługiwali się językiem angielskim na poziomie umożliwiającym komunikację, co na co dzień w Tajlandii bywa prawdziwą rzadkością.
Po kilkudziesięciu minutach lekarz poinformował mnie, że zatrucie jest wynikiem obecności bakterii i niezbędna będzie kuracja antybiotykiem. Zostałam poproszona o powrót na korytarz (po kroplówce czułam się już nieco lepiej) oraz odebranie wypisu, paszportu i leków. I wszystko skończyłby się dość sprawnie, gdyby nie ponowny problem w kontakcie szpitala z pośrednikiem PZU. Otrzymaliśmy informację, że nadal nie mogą uzyskać mailowej gwarancji od pośrednika ubezpieczyciela, o pokryciu kosztów leczenia. Pojawiła się konieczność wykonania kolejnego telefonu do PZU, aż wreszcie finalnie wszystko zostało załatwione.
Szpital na Koh Phangan opuściłam z torbą pełną leków, wraz ze szczegółową instrukcją ich przyjmowania w języku angielskim. Korzystając z polisy PZU Wojażer finalnie nie musiałam pokryć samodzielnie kosztów leczenia oraz leków – za wszystko zadeklarował się zapłacić ubezpieczyciel. Na drugi dzień otrzymałam także telefon z Polski z pytaniem o samopoczucie i ewentualną konieczność dalszego leczenia. Jedynym mankamentem, o którym wspomniałam wyżej, był utrudniony kontakt szpitala z pośrednikiem PZU. Sporym minusem jest jednak fakt, że ubezpieczyciel odmówił zwrotu kosztu połączeń telefonicznych z infolinią PZU (rachunek przekraczający kwotę 200 zł), bowiem nie zostało to ujęte w regulaminie polisy.
Zatrucie w Tajlandii – ile trwało i co pomogło w moim przypadku
Po powrocie ze szpitala miałam nadzieję, że na drugi dzień będzie już po krzyku. Niestety, jeszcze przez kolejne 5 dni towarzyszyły mi dolegliwości bólowe, a moja dieta opierała się przede wszystkim na pieczywie oraz bananach. Swoją drogą, zapach tajskiej kuchni podświadomie wywoływał niechęć organizmu do jej spożywania. ;) Przyjmując antybiotyk nie mogłam również nadmiernie wystawiać się na słońce, co przekreśliło nieco moje plany odpoczynku na plaży. Ostatecznie, po sześciu dniach od wizyty w szpitalu czułam się już zdrowa i gotowa, by wsiąść na pokład samolotu i wrócić do Polski, bowiem nasz pobyt właśnie dobiegał końca. Na szczęście, wcześniej spędziliśmy w Tajlandii 2 tygodnie, zatem większa część pobytu była bardzo udana.
Konsultacja z lekarzem – obowiązkowo!
Jeżeli podczas pobytu w Tajlandii towarzyszą Wam podobne objawy, nie bagatelizujcie ich! Czekając aż schorzenie minie samoistnie, narażacie swój organizm na odwodnienie, które może prowadzić do bardzo niebezpiecznych konsekwencji zdrowotnych. Tajska służba zdrowia ma ogromne doświadczenie w leczeniu tego rodzaju schorzeń, przede wszystkim z uwagi na turystów, dlatego każdy lekarz będzie doskonale wiedział, jak Wam pomóc. W moim przypadku dość silny antybiotyk okazał się niezbędny, a zarazem zbawienny.
Jak się ustrzec przed zatruciem pokarmowym?
W mojej ocenie nie sposób się przed nim ustrzec – albo ma się pecha, albo nie. :) Im dłuższy pobyt w Tajlandii, tym większa szansa, że kuchnia serwowana w którymś z odwiedzanych miejsc okaże się pechowa. Co więcej, każdy organizm inaczej reaguje na spożyte posiłki. Należy jednak zachować szereg środków ostrożności. Unikanie drinków z lodem, picie wyłącznie butelkowanej wody mineralnej, spożywanie przede wszystkim świeżo przygotowanych, najlepiej gorących posiłków to naczelne zasady pobytu w Tajlandii, których starałam się przestrzegać. Jestem wegetarianką, dlatego naturalnie nie spożywałam też mięsa, które tajscy uliczni sprzedawcy potrafią godzinami eksponować na słońcu, za szklaną szybą (raj, istny raj dla bakterii ;)). Co więcej, od momentu wylotu naszym nieodłącznym kompanem był żel antybakteryjny, a mycie rąk stało się niemalże natręctwem. Wybierając miejsce, staraliśmy kierować się jego względną higieną, aczkolwiek obiektywnie ciężko to oczywiście ocenić.
Nie odmawialiśmy sobie jednak kosztowania lokalnych przysmaków na tajskich marketach, wielokrotnie zdarzyło nam się również wypić napoje z lodem – zwykle pochodził on jednak z paczki. Błędem, który popełniłam i którego z pewnością nie powtórzę następnym razem był brak spożywania probiotyku na kilka tygodni przed wyjazdem. Regularne przyswajanie go prawdopodobnie mogłoby uchronić mnie przed wakacyjnym zatruciem.