Stojąc nad grobem Barışa Manço w dzielnicy Kanlıca, po azjatyckiej stronie Stambułu, miałam poczucie, że cisza tego miejsca nie jest zwyczajna. Tureckie nekropolie nie toną w kwiatach – pamięć wyraża się tu modlitwą, obecnością, spokojnym gestem. A jednak w tej ciszy słyszałam muzykę: szorstkie Dağlar Dağlar, melancholijne Gülpembe, dziecięco radosne Arkadaşım Eşek. To była nie tyle chwila zadumy, ile spotkanie z artystą, którego głos wciąż pulsuje w świadomości narodu.
Barış Manço (1943–1999) był kimś więcej niż muzykiem. To on nadał kształt rockowi anatolijskiemu – nurtowi, który w latach 60. i 70. dokonał w Turcji rewolucji. Artyści tacy jak on czy Cem Karaca świadomie sięgali po türkü – tradycyjne pieśni ludowe – i splatali je z gitarowym brzmieniem Zachodu. Jak wspominał Karaca, w tamtych latach „braliśmy türkü i łączyliśmy je z bardziej żywiołowym, zachodnim brzmieniem”. Nie chodziło o kopiowanie, lecz o stworzenie nowej jakości, muzyki jednocześnie nowoczesnej i głęboko zakorzenionej.
Dla całego pokolenia była to podróż w głąb własnej kultury. Wychowani na radiu i telewizji, zapatrzeni w zagraniczne wzorce, artyści odkrywali na nowo poezję Dadaloğlu czy Erzurumlu Emraha. Publiczność zaś uświadamiała sobie, że turecka tożsamość może brzmieć głośno, świeżo i na wskroś współcześnie. Manço uosabiał tę syntezę – przyszłość splecioną z pamięcią.
Nic dziwnego, że w wywiadzie dla BBC w 1991 roku mówił o kryzysie tożsamości: „dla Zachodu jesteśmy Wschodem, dla Wschodu – Zachodem”. Ale sam odrzucał ten podział. Świat, jego zdaniem, należało dzielić prościej – na „przyjaciół Turków” i „nie-przyjaciół Turków”. To nie była polityczna prowokacja, lecz gest emancypacji: Turcja miała wreszcie spojrzeć na siebie własnymi oczami.
Był jednak nie tylko wizjonerem, lecz także wychowawcą. Jego program 7’den 77’ye – oglądany przez całe rodziny – stawał się tygodniową lekcją ciekawości. W latach, gdy podróże były luksusem, on odwiedził ponad 150 krajów i zabrał przed telewizory miliony Turków. Powtarzał: “Oku oğlum oku” – „Czytaj, synu, czytaj”. Zrobił z tego prostego zdania narodowy manifest.
Kadıköy, a szczególnie Moda, było jego codziennym światem. „Mówiąc Kadıköy, myśli się o Modzie, a mówiąc Moda – o Barışu Manço” – mówią dziś stambulczycy. To tam powstawały piosenki, to tam żył. Dziś jego dawny dom jest muzeum – przestrzenią, która nie tyle opowiada o przeszłości, ile ją uobecnia. Wśród kostiumów, instrumentów i rodzinnych pamiątek czuć, że jego słowa – „człowieka uważa się za zmarłego dopiero wtedy, gdy przestaje się o nim mówić” – zostały potraktowane poważnie.
Kiedy w lutym 1999 roku zmarł, Turcja zatrzymała się w żałobie. Pogrzeb artysty stał się narodowym rytuałem jedności. Najpierw ceremonia w Centrum Kultury Atatürka, potem modlitwa w meczecie Levent, a wreszcie kondukt do Kanlıcy – trumnę przykrytą flagą państwową i barwami Galatasaray niosły ramiona ludzi. Na ulicach rozlegało się: “Türkiye seninle gurur duyuyor” – „Turcja jest z ciebie dumna”. Żegnano go oklaskami, jakby odchodził ze sceny po ostatnim koncercie.
Dziś, stojąc przy jego grobie, wiem, że ten aplauz nie ucichł. Barış Manço nie był politykiem ani ideologiem, a jednak potrafił zjednoczyć kraj, jak niewielu przed nim i po nim. Był lustrem, w którym Turcja zobaczyła samą siebie – dumną, różnorodną, zakorzenioną i otwartą. Dlatego jego głos, choć dawno zamilkł, wciąż rozbrzmiewa w Modzie, w Kanlıcy i w sercach ludzi od siedmiu do siedemdziesięciu siedmiu lat.