„Gwiezdne Wojny”, „E.T.”, „Czarnoksiężnik z Oz”, „Superman” czy „Egzorcysta” to filmy, które na stałe wpisały się w historię światowego kina. Mało kto wie, że każdy z nich doczekał się również swojego tureckiego odpowiednika. Dlaczego Turcy nałogowo kopiowali w latach 60. i 70. zachodnie produkcje, nie przejmując się prawami autorskimi? Poznajcie historię ery Yeşilçam.
W krainie tureckiego Hollywoodu
Yeşilçam (z tur. zielona sosna) to nazwa określająca istotny rozdział tureckiego przemysłu filmowego, który przez kilka dekad królował nad Bosforem. I choć nazwanie go odpowiednikiem amerykańskiego Hollywood to odważna i mocno przesadzona teza, dla Turków tamtych czasów Yeşilçam to coś równie istotnego. Swoją nazwę zawdzięcza ulicy, zlokalizowanej w stambulskiej dzielnicy Beyoğlu, przy której mieściło się wiele apartamentów słynnych aktorów, reżyserów oraz członków ekip filmowych.
Korzeni intensywnego rozwoju tureckiej kinematografii należy szukać w latach 20., kiedy – podobnie jak w wielu innych miejscach na świecie – w lokalnych kinach dominowały produkcje pochodzące przede wszystkim ze Stanów Zjednoczonych, Francji, Włoch oraz Niemiec. Tureckie kino stanowiło niewielki odsetek tego, co można było oglądać w kinach. Sytuacja uległa zmianie po II Wojnie Światowej. W 1952 roku w nad Bosforem wyprodukowano 49 filmów, co było lepszym wynikiem, niż łączne osiągnięcia kilku wcześniejszych lat. Sukcesy finansowe oraz zainteresowanie rodzimymi produkcjami wzbudziły spory apetyt wśród twórców filmowych, którzy kolejne produkcje zaczęli tworzyć niemalże taśmowo. I to właśnie ten czas określić można złotą erą Yeşilçam.
Rozkwit sztuki plagiatu nad Bosforem
Począwszy od lat 50. aż po 70. Yeşilçam produkowało od 250 do 350 filmów rocznie. Produkcje opierały się o kilkanaście stałych schematów, coraz odważniej pozwalając sobie na silne inspiracje zachodnimi filmami. Mówiąc wprost, turecki przemysł filmowy tych czasów zasłynął przede wszystkim dość kiczowatymi próbami kopiowania i naśladowania najpopularniejszych amerykańskich produkcji, w tym m.in. „Supermana”, „E.T.”, „Gwiezdnych Wojen”, a nawet „Egzorcysty” oraz „Czarnoksiężnika z Oz”. I jeśli już teraz na waszych twarzach pojawił się uśmiech, na samą myśl o tureckich odpowiednikach amerykańskich bohaterów, poczekajcie, aż zobaczycie je na własne oczy.
Historia produkcji ery Yeşilçam została znakomicie opowiedziana przez tureckiego reżysera Cema Kayę, w filmie dokumentalnym „Remake, Remix, Rip–off”:
Gdzie się podziały prawa autorskie?
Jak Turcy wpadli na pomysł jawnych kopii amerykańskiego kina i dlaczego nikt nie przejmował się prawami autorskimi? Wynikało to prawdopodobnie z braku tradycji tureckiej szkoły filmowej, a co za tym idzie solidnego rzemiosła. Tureccy twórcy, którym nie można było odmówić talentu (i spośród których wielu to dziś prawdziwe gwiazdy!), wiedzę o tym, w jaki sposób tworzyć filmy czerpali oglądając hollywoodzkie produkcje. W efekcie to, co można było oglądać w tamtych czasach nad Bosforem, było niczym innym jak jawną kopią zachodnich wzorców. Aż trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę potrzebę manifestowania przez Turków swojej kultury i tożsamości, prawda?
Sukces produkcji pod szyldem Yeşilçam wynikał z faktu, że dla Amerykanów turecki rynek był zbyt odległy i mały, by się nim przejmować. Kwestia praw autorskich nie zaprzątała w Turcji niczyjej głowy, a kolejne produkcje przyniosły coraz lepsze efekty finansowe. W latach 60. Turcja stała się piątym pod względem wielkości producentem filmowym na świecie. Dobra passa nie trwała jednak długo, a lata 70. – wraz z modą na posiadanie telewizorów w domach – przyniosły gwałtowny spadek sprzedaży biletów do lokalnych kin.
https://www.youtube.com/watch?v=ecOQUI95sow
Współczesne kino tureckie
Warto podkreślić, że współcześnie Turcja może pochwalić się prężnie działającym i często nagradzanym kinem autorskim. Wśród filmów nagradzanych w ostatnich latach warto wskazać chociażby „Pewnego razu w Anatolii„, „Mój ojciec i mój syn„, „Zimowy sen„, „Miód” czy „Uzak„. Wielu cenionych tureckich twórców pierwsze szlify zawodowe zdobywało właśnie pracując przy produkcjach „yeşilçamowskich„. I choć inspiracje zachodnim kinem naturalnie odszukać można w wielu tureckich dziełach, erę kiczu i plagiatu pod szyldem Yeşilçam Turcy mają już dawno za sobą.